Zaraz po długim czekaniu i zaiste bizantyjskich procedurach na granicy (wyczuwamy wpływy wschodnie) wpadliśmy w trudny do przejechania korek. Utknęliśmy w środku… całego stada baranów. Jeździec na koniu próbował zapanować nad kierunkiem przemarszu beczącego towarzystwa. Wokół pustkowie, rozległa dolina i na horyzoncie pasma górskie. Mijane miasteczka wyglądają całkiem schludnie. Bardzo dużo domów jest z nieotynkowanego lokalnego kamienia – różowawego tufu wulkanicznego w rozmaitych odcieniach. Pięknie wygląda i nie ma problemu z odpadającą farbą czy tynkiem.
Nocowaliśmy nad jeziorem Sewan, do którego musieliśmy się całkiem sporo wspinać, bo leży na wysokości 2000 m.n.p.m. Nasz hotel to ośrodek w zieleni, postkomunistyczny, ale odnowiony i czysty. Za to rano mocne wrażenie: przed wyjściem jest taras i widok na ogromne jezioro otoczone górami! Woda błękitna i krystaliczna, z naszego tarasu widzieliśmy każdy kamyczek na dnie. Jak wyczytałam, Sewan zajmuje aż 5% powierzchni kraju. Przeliczyłam: jest osiem razy większe niż nasze Śniardwy.
Kierunek: Erywań! Stolica, w której mieszka aż połowa ludności kraju (półtora miliona ludzi z trzech). Żeby było ciekawiej, trzy razy tyle Ormian mieszka za granicami kraju! Diaspora jest bardzo silna, trzymają się razem i przez dziesiątki lat nie tracą swej tożsamości.
Stolica Armenii zaskoczyła mnie kompletnie. Pewnie też dlatego, że nie miałam wcześniej żadnej wizji tego miasta. W przeciwieństwie na przykład do Paryża, Rzymu czy Barcelony, o których sporo wiedziałam, zanim do nich dotarłam.
Pierwszy przystanek – u stóp gigantycznego pomnika Matki Armenii, z szeroką panoramą całego miasta. Robi nadzwyczaj dobre wrażenie: szerokie aleje, wytworne dziewiętnastowieczne budowle, sporo zieleni. I wyłaniający się w oddali ponad warstwą smogu ośnieżony szczyt góry Ararat. Wygląda zupełnie surrealistycznie! Góruje nad wszystkim, nic dziwnego przy 5165 metrach wysokości… Na nim właśnie ponoć wylądowała po potopie Arka Noego.
O ironio, święta góra Ormian, opiewana przez poetów, nie dość, że jest za granicą, to jeszcze we wrogim kraju, którego granice są dla obywateli Armenii zamknięte. Narody dzieli rzeź Ormian, sprawiona przez Turków Osmańskich w latach 1915-1917. Myśleli, że w czasie zawieruchy wojennej nikt nie zauważy śmierci około półtora miliona ludzi (tak twierdzą Ormianie, Turcy mówią o „zaledwie” 300 tysiącach). Rząd w Ankarze sprzeciwia się uznaniu tych tragicznych wydarzeń jako zbrodni przeciwko ludzkości, a władze w Erywaniu uzależniają wznowienie stosunków dyplomatycznych z Turcją właśnie od tego.
A jak Ararat trafi ł do Turcji? „Dzięki” szczodrości bolszewików, którzy zajęli Armenię w 1920 roku i chcieli zrobić Turkom prezent, licząc na ich przychylność. Za Ararat Rosja Radziecka dostała Adżarię (teraz gruzińską).
Oglądamy wysadzane platanami szerokie aleje, skwer ozdobiony nowoczesnymi rzeźbami, kaskadowe fontanny, wytworne restauracje z pięknie podanymi smakołykami… Jedzenie też łączy tradycje Wschodu i Zachodu, a poza tym jest świeże i smaczne. Stolica Armenii bardzo pozytywnie nas zaskoczyła.
W szarym, monumentalnym i dość przytłaczającym budynku podziwiamy najciekawszą kolekcję książek na świecie, potocznie zwaną Matenadaran. Raczej nie jestem miłośnikiem starodruków, ale ormiańskie zbiory mnie po prostu oczarowały! Co prawda obejrzeliśmy tylko kilkanaście z kilkunastu tysięcy ksiąg, ale każda z nich byłaby bez problemów głównym eksponatem wielu znanych mi muzeów. Najstarsze księgi mają półtora tysiąca lat, a zdecydowana większość oglądanych dzieł powstała zanim Mieszko Pierwszy przyjął chrzest, czyli kiedy nasi przodkowie nad Wisłą mieszkali w szałasach lub ziemiankach. A tu pochylamy się nad przepięknie i precyzyjnie ilustrowanymi kartami, które zaludniają pełne gracji i ekspresji postacie. Zaaferowani apostołowie, łagodna Maria, cierpiący Chrystus, charyzmatyczni prorocy, srodzy królowie, przerażające smoki – mienią się złotem i kolorami. Większość dzieł w języku ormiańskim, który jest niepodobny do żadnego innego. Alfabet wymyślił właśnie patron Instytutu „Matenadaran” Mesrop Masztoc, żyjący też dawno temu, bo w latach 361-440. Nic dziwnego, że Ormianie są bardzo dumni z tej skarbnicy tradycji narodowej.
Księgi kolekcjonowane były przy kościele, jak to zazwyczaj bywało w średniowieczu, kiedy poza mnichami mało kto umiał czytać i pisać. Armenia ma swój własny kościół, który Grzegorz Oświeciciel założył w 301 roku, jest więc bezapelacyjnie najstarszym chrześcijańskim krajem na świecie! Imponujący księgozbiór gromadził Katolikos, czyli patriarcha Autokefalicznego Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego, w swej siedzibie w Eczmiadzynie. Tam niestety białych kruków nie uświadczymy, bo skonfi skowany i upaństwowiony księgozbiór w 1939 został przekazany władzom radzieckiej Armenii i przeniesiony właśnie do Erywania. Za to w Eczmiazynie w starych murach czujemy ducha historii, podziwiamy zabytkowy, ale czynny i żyjący kościół. Spotykamy tłumy bardzo elegancko ubranych osób. Może ślub? Okazuje się, że to chrzty są właśnie tak hucznie obchodzone!
Cennych, zabytkowych kościołów w Armenii jest wiele, komunizm w czasach Związku Radzieckiego nie zdołał ani skruszyć murów, ani zabić ormiańskiego ducha. Jedziemy oglądać znany z folderów i pocztówek Khor Virap, malowniczo usytuowany tuż przy granicy z Turcją, na tle ogromnej góry Ararat. Kiedy stajemy, żeby mieć klasyczne ujęcie z klasztorem na tle góry, podjeżdża do nas na rozklekotanym rowerze żylasty, niemłody mężczyzna, zdejmuje z bagażnika drucianą klatkę, i wyjmuje z niej bielutkie gołębie. Daje nam do ręki, i pokazuje, żeby wypuścić w przestworza. Przytomnie pytam, ile to kosztuje. Trochę się targujemy, ustalamy cenę „hurtową”, i frrr… białe ptaki szybują. Zapewne wrócą do swego pana, ale doceniamy jego zaradność w kraju, gdzie po zamknięciu ogromnych, komunistycznych fabryk pracy zbyt wiele nie ma.
Klasztor słynie z głębokiej studni (nazwa zresztą to dosłownie „głęboki dół”), w której w IV wieku król Tirydates III, wtedy jeszcze poganin, przez trzynaście lat więził wspomnianego już Grzegorza Oświeciciela, późniejszego świętego. A dlaczego, i jak skończyła się dalej ta historia, opowiemy w czasie wycieczki do Armenii… Osobiście zeszłam po stromych stopniach na dno studni. Na pewno nie chciałabym spędzić w niej trzynastu lat! Choć miejsca na dole jest więcej, niż się spodziewałam.
Do zagubionego wśród rdzawych gór, różowo-rudego kościoła Norawank wspinamy się po bardzo wąskich, stromych i dość wysokich stopniach. Na dodatek trzymając się… ściany. Czy wierni zawsze tak wchodzili?
Do pomysłu oglądania pokazu tańczących fontann z Erywaniu odniosłam się z początku sceptycznie. Podświetlone strumienie wody są ostatnio bardzo popularną atrakcją: oglądałam takie w Barcelonie, w Pradze, w Dubaju, w Batumi, w Singapurze… W stolicy Armenii nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego. A jednak na szczęście się myliłam: dwugodzinny pokaz na przepięknym architektonicznie Placu Republiki okazał się moim zdaniem najlepszy ze wszystkich, które wcześniej widziałam.
Ormianie mają w sobie sporo dumy i godności. Pomocni, życzliwi, ale wyczuwa się w nich jakieś wewnętrzne dostojeństwo. Naród zmyślny, sprytny, inteligentny, ze smykałką do handlu i do języków. Moim zdaniem podobnie jak Żydzi, świadomie używam tego porównania w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Najsłynniejszy szachista świata, Garri Kaparow, jest przecież pół Żydem, a pół Ormianinem! Kasparow to zrusycyzowane nazwisko jego matki Ormianki, Klary Szagenownej Kasparian.
Pamiętałam też, że Ormianie w dawnej Polsce byli tak bogaci, że pożyczali pieniądze polskim królom. Głównie zajmowali się handlem ze Wschodem, ich złotnicy nie mieli sobie równych, no i zaczęli w Polsce tkać dywany. Znany nam wszystkim świetnie strój sarmacki, czyli kontusz z szablą u boku, też oni wprowadzili!
Teraz co prawda bogactwa nie widać, ale zaangażowanie i pracowitość tak. Z przyjemnością tam wrócę!
Tekst: Beata Radecka